24 lata to wcale nie tak długo

W 19 lipca 1997 roku na kartach tygodnika Shūkan Shōnen Jump ukazał się pierwszy rozdział dzieła wówczas 22 letniego Eiichirō Ody.

Przeczytałam już bardzo dużo mang. W swojej kolekcji na chwilę obecną posiadam ponad 200 tomów. Przeglądając fora internetowe poświęcone mangom łatwo zauważyć, że każda osoba zbierająca je ma swój sposób ich eksponowania. Są tacy, który układają kolorami, wielkością, wydawnictwami czy autorami. Ja natomiast układam je gatunkami. Mam półki poświęcone historiami o sportowcach, bohaterach, filozofii, romansom, komedii, horrorom i thrillerom. Jedną z nich całkowicie odałam „tasiemcom”. Wcale nie chodzi tutaj o pasożyta. Określa się w ten sposób długie serie (od 150 tomów w górę). Najwięcej mang jakie prezentuje, na regale, dziełem jednego z najsłynniejszych autorów ostatnich dekad.

Kończąc wakacje ubiegłego roku chciałam zacząć anime, które będę oglądać przez cały rok, abym zakończyła podstawówkę razem z ciekawą animacją. Wybrałam do tego 984 (w chwili pisania artykułu) odcinkowe działo o tytule „One Piece” , które zdecydowałam się obejrzeć po przeczytaniu wielu pozytywnych recenzji.

Pierwszy tomik ukazał się 24 grudnia 1997 roku. Kreska była jak na tamten czas nowoczesna, a Eiichirō Oda ulepszała swoje rysunki i tworzyły trendy na przestrzeni lat. Największą różnice zauważyć można jednak w anime, gdzie widać przełom w technologii i technikach animacji. Pierwszy odcinek serii telewizyjnej One Piece produkowanej przez Toei Animation pojawił się 20 października 1999 roku. Od 2007 roku anime jest transmitowane w standardzie HDTV. Seria wciąż trwa, z polskimi napisami odcinki dodawane są co tydzień w niedzielę rano.

Historia opowiada o chłopcu, którego marzeniem jest zostanie Królem Piratów, którym niegdyś był Gol D. Roger. Najbardziej niebezpieczny, a zarazem szanowany dowódca przestępców został pozbawiony życia przez marynarkę wojenną, która polowała na niego przez wiele lat. Cena za jego głowę wynosiła aż 5,564,800,000 beli (waluta w One Piece) nagrody. Globalny Rząd chciał, by egzekucja Rogera zakończyła piractwo, ale jego ostatnie słowa miały odwrotny skutek. Powiedział, że ten, kto zdobędzie jego skarb, będzie mógł go wziąć i tym samym rozpoczął erę piratów.

One Piece”, bo tak nazywa się skarb ukryty przez zmarłego Króla Piratów, zapisany znakami japońskimi w wolnym tłumaczeniu oznacza: wielki skarb łączący wszystko w jedno. Według doniesień

został ukryty gdzieś daleko na Grand Line, o którym mówi się, że jest najbardziej niebezpiecznym odcinkiem na morzu i zarazem na świecie. Powszechnie określany bywa jako cmentarz piratów przez ludzi z czterech mórz (North Blue, East Blue, West Blue i South Blue). Prawdopodobnie to na jego ostatniej wyspie – Raflel ukryty jest tytułowy skarb.

Na przełomach pierwszych kilkunastu minut anime ukazuje się główny bohater serii. Monkey D. Luffy, który wyskoczył z beczki po drzemce… Szkoda, że na łajbie piratów.

Wielu bohaterów „tasiemca” posiada niezwykłe umiejętności zdobyte przez nietypowy owoc. Czym są i jak działają te dziwnie wyglądające i niesmaczne rośliny? Nie wiadomo skąd pochodzą ani jak powstają. Diabelskie owoce są niezwykle wyjątkowe, cenne i powszechnie pożądane. Każdy człowiek, zwierzę, a nawet broń, która zje owoc dostaje jakąś moc, czego ceną jest utrata umiejętności pływania. Ponadto nie wolno zjeść więcej niż jeden, ponieważ zazwyczaj kończy się to śmiercią. Rzekomo demony owoców (które według legend w nich zamieszkują) zaczynają między sobą walczyć, co prowadzi do rozerwania władającego na strzępy. Istnieją trzy rodzaje tej trudnej do posiadania zdobyczy: Logia, Zoan oraz Paramecia. Pierwszy daje władającemu moce natury takie jak światło czy ogień. Drugi ofiaruje możliwość zmienienia się w inne zwierzę. Zazwyczaj władający mogą posiadać trzy postacie: swoją własną, pośrednią między dwoma gatunkami oraz postać danego zwierzęcia. Z kolei Paramecia nie ma określonej formy mocy przykładowo: podział-podziałowoc powoduje, że władający staje się całkowicie odporny na cięcia.

Monkey D. Luffy zjadł w wieku siedmiu lat przez zupełny przypadek Diabelski owoc ostatniego z wymienionych typów, dokładniej owoc gum-gumowy. Precyzują, ciało głównego bohatera stało się gumą. Dlaczego? Jak sam autor wspomina, jest to zwyczajnie zabawne.

Ludzie często dziwą się kiedy usłyszą o tym, że oglądam „One Piece”. Pytają się czy taka długa seria mnie nie nudzi. Odpowiedź jest dla mnie banalnie prosta: oczywiście, że nie. Eiichirō Oda jest dla mnie niesamowitą osobą. Podziwiam go nie tylko za talent manualny, ale za pomysły czy ciekawostki przeplatane przez niezwykle dopracowaną fabułę. Najbardziej szokuje mnie to, że jedna rzecz, która z początku nie ma znaczenia i odbiorca nie zwraca na nią uwagi, po paruset odcinkach ma wytłumaczenie i zaskakuje w niezwykły sposób. Jednocześnie wprawia w zakłopotanie, a usta układają się w pytanie: „Jak mogłam tego nie zauważyć?” Kreska z roku na rok staje się coraz lepsza, a animacja płynniejsza i bardziej szczegółowa. Manga została uhonorowana nagrodą na 41. ceremonii Nihon mangaka kyōkai shō w 2012 roku, natomiast w 2015 roku ustanowiła rekord Guinnessa w kategorii największej ilości kopii serii opublikowanej przez pojedynczego autora. To tylko utwierdza w stwierdzeniu jak ta manga jest świetnie poprowadzona i zrealizowana.

Dla kogo kierowane jest to anime? Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Zaczęłam je w wieku 14 lat i przez miesiące zapoznawałam się z fabułą. Nie jestem osobą wrażliwą, jednak ta animacja doprowadziła mnie do takiego stanu, że płakałam przez dwie godzinny, nie potrafiąc się uspokoić. Z drugiej strony doprowadzała mnie do łez ze śmiechu. Myślę, że wiek ucznia 8 klasy jest idealny. „One Piece” porusza bardzo ważne tematy. Pokazuję, jak ważna jest przyjaźń, rodzina, miłość, zdrowie, a także jak bardzo cierpi osoba po utracie kogoś bliskiego. Uczy zaufania, logicznego myślenia i uśmiechu, mimo że serca nam krwawią. Seria faktycznie jest długa choć była planowana na 5 lat, „Coś nie wyszło”, można by rzec, ponieważ autor planuje ją zakończyć dopiero za 4-5 lat. Niesamowicie poprowadzona, ekspresyjna fabuła powoduje, że odbiorca nie nudzi się, a wręcz nie chcę odchodzić od mangi, jak również od anime. Serdecznie polecam ją każdej osobie, niezależnie od poglądów, celów życiowych czy marzeń.

Jaśmina Findling

Promieniowanie UV – dobre czy złe?

Czym jest ultrafiolet?
Ogólna definicja to niewidzialne dla człowieka promieniowanie elektromagnetyczne o konkretnej długości fal. Ma wiele właściwości, od pozytywnych efektów zwiększonego wydzielania witaminy D3 czy dezynfekcji praktycznie każdego obiektu, do negatywnych zmian nowotworowych i fotostarzenia się skóry. Emitowany jest głównie przez słońce, ale przy wykorzystaniu w celach medycznych używa się specjalnych lamp.


Rodzaje UV
Najprostszy podział to UV-A, UV-B i UV-C. Ten pierwszy charakteryzuje się niską szkodliwością dla organizmów. Stanowi także ponad 95% promieniowania, które dociera do naszej skóry i, niestety, powoduje jej szybsze starzenie się. Rodzaj B dociera do nas w znacznie mniejszym stopniu, ale za to powoduje opalanie się skóry (przy zbyt długiej ekspozycji i nieodpowiedniej ochronie dochodzi do nieprzyjemnych oparzeń słonecznych).


Ochrona przeciwsłoneczna
Podstawą bezpiecznego korzystania z kąpieli słonecznych jest dobry krem z wysokim współczynnikiem SPF. Pokazuje on nam ile czasu możemy spędzić na słońcu bez żadnych szkód dla skóry. Niezbędnym minimum dla chcących dbać o swoje zdrowie jest preparat z oznaczeniem SPF 30. Co ważne powinien być stosowany przez cały rok, ponieważ promieniowanie UV-B bez problemu przenika przez chmury. Na plażę ale także każdą wakacyjną wycieczkę należy zaopatrzyć się w filtr z numerem 50. Daje on nam maksimum ochrony (przy stosowaniu zgodnym z zaleceniami).


 Niezwykle ważne są też okulary przeciwsłoneczne. Oko to bardzo wrażliwy narząd. Dla wielu poziom ochrony to sprawa drugorzędna, ale wizja zwyrodnienia plamki żółtej (to ta część, która odpowiada za najlepsze widzenie) czy zaćmy nie jest zachęcająca. Tu też mamy podział na kilka kategorii ochrony, ale najbardziej optymalne dla przeciętnego użytkownika będą takie z kategorii 2 lub 3, co oznacza że zatrzymują one około połowy szkodliwych promieni i za razem nie ograniczają obrazu widzianego przez soczewki. Podsumowując, aby zachować zdrowie, warto wybrać się do specjalisty, a nie na bazarek przy promenadzie.


Zmiany klimatu
Ostatnim typem promieniowania ultrafioletowego jest UV-C. Jest ono bezwzględnie szkodliwe. W normalnych warunkach do Ziemi docierałyby jego śladowe ilości, natomiast przez degradację warstwy ozonowej mamy z nim coraz częściej do czynienia. W innych typach długie działanie promieniowania wywoływało niechciane efekty, lecz tutaj już najmniejsza dawka wnika do komórek i uszkadza ich DNA. Jest ono używane w lampach do sterylizacji.


Dziura ozonowa to rozrzedzenie warstwy ozonu chroniącego Ziemię przed szkodliwym promieniowaniem UV. Zwiększone tempo rozpadu tych cząsteczek wynika z nagromadzenia się w tej warstwie gazów emitowanych głównie przez człowieka. Są to między innymi pestycydy, produkty spalania ropy naftowej oraz przede wszystkim freony. Długo służyły one w przemyśle jako czynnik chłodzący. Cały mechanizm polega na uwalnianiu przez cząsteczkę freonu atomu chloru, który niszczy cząsteczkę ozonu. Obecnie ich produkcja jest zakazana, ale trudno naprawić już raz wyrządzone szkody.


Obecność promieniowania UV jest z jednej strony niezbędna do prawidłowego funkcjonowania organizmu, ale z drugiej może wyrządzić szkody. Przy odpowiedniej ochronie słońce nie jest nam straszne. Wspomniane wyżej kremy z filtrem czy okulary bez odpowiedzialnego użytkownika na nic się zdadzą. Pamiętajmy o unikaniu opalania w godzinach 11-15, gdy prawdopodobieństwo poparzeń jest bardzo duże.
Niepokojąca jest sprawa strefy ozonowej. Zmiany klimatu nie od dziś dają o sobie znać. Praca organiczna, czyli np. segregacja odpadów, troska o wodę czy zamiana plastiku na „wielorazówki” to najprostsze przykłady, które niewielkim nakładem pieniężnym i odrobiną dobrej chęci mogą zmienić sytuację na naszej Ziemi.

Sklepy zamknięte? – czyli o niedzielach niehandlowych

Od wprowadzenia w naszym kraju niedziel niehandlowych minęło już wiele czasu, lecz wielu z nas zastawia się, czy ta kwestia została odpowiednio rozwiązana. Ustawa o handlu w niedziele oraz święta została uchwalona 10 stycznia 2018 roku, czyli prawie 4 lata temu. W ciągu tego czasu każdy z nas przyzwyczaił się do tego, że w te dni nie możemy zrobić zakupów, lecz czy to rozwiązanie faktycznie jest dobre?

Zatłoczone soboty

Mimo iż, pracownicy wielkich sieci sklepów mają wolne niedziele, nie zmniejsz to ilości pracy którą muszą wykonać. Soboty są bowiem bardzo zatłoczone, co wywołuje wiele problemów. Natężenie ruchu jest większe, ponieważ każdy potrzebuje zrobić zakupy na dwa dni, w związku z czym kupujemy więcej. Jest to przyczyną ogromnych kolejek, które wpływają na efektywność pracy kasjera. To zamknięte koło można byłoby przerwać, rozkładając ruch na siedem dni tygodnia.

Minusy dla zapracowanych

Możliwość kupowania w niedziele jest bardzo wygodna. W natłoku codziennych obowiązków czasem zapomnimy kupić czegoś ważnego. Jeżeli jest to niedziela, nie możemy podejść do delikatesów, by dostać to, co nam potrzebne. Jest to bardzo problematyczne szczególnie, dla ludzi żyjących w ciągłym stresie dla których weekend też jest czasem na odpoczynek. Napięcie wywołane brakiem jakieś potrzebnej rzeczy uniemożliwia odpoczynek od codzienności. Nie da się zrelaksować mając, ciągle z tyłu głowy, że nie mam co zjeść na kolację. Oczywiście, że istnieją restauracje z dowozem, ale ludzie pracujący tam też nie maja wolnych niedziel i to nie z wyboru.

Dlaczego tylko sklepy?

Co ciekawe, w tej ustawie zostały pominięte inne instytucje, które również pracują w niedziele i święta. Takimi miejscami są chociażby niektóre fabryki. Ludzie zatrudnieni tam muszą pracować o różnych porach dnia i nocy oraz w ciężkich warunkach. Takich zakładów nie można zamykać w te dni, ponieważ włączenie i wyłączenie niektórych maszyn powoduje ogromne koszty, lecz sytuacja w handlu spożywczych nie jest dużo prostsza. W niedziele ludzie mogą wykupić produkty, których data ważności się kończy co zmniejsza ilość marnowania jedzenia. Gdy pracownicy sklepów wracają po niedzieli do pracy są zmuszeni wyrzucić produkty po terminie ważności gdyż takie są przepisy. Mogło one zostać kupione dzień wcześniej i nie wylądowałoby przez to w śmietniku.

Problem handlu w niedziele jest bardzo szeroki i niejednoznaczny. Dla pracowników dużych sieci sklepów nie jest to tak bardzo opłacalne jak mogłoby się wydawać. Cierpią na tym również konsumenci oraz środowisko. Moim zdaniem sklepy powinny być otwarte również w niedziele, lecz w te dni godziny pracy powinny być skrócone do minimum.

 

Anna Raszewska

Rewal w 2100r – czyli jak może być

Zapraszamy was do zapoznania się z opowiadaniem fantastycznym, opisującym możliwą przyszłość po niechybnej katastrofie klimatycznej.

Sam nie wiem, jak to się stało. Niby widzieliśmy, do czego to wszystko zmierza, ale nic z tym nie zrobiliśmy. Wiedzieliśmy, że nasz los jest nieunikniony. Jest rok 2100, to już 50 lat po katastrofie klimatycznej, która wywróciła cały nasz świat do góry nogami, a w szczególności moje miasto. Opustoszałe szkielety budynków majaczą w oddali, nikłe światła dają nadzieję na chociaż odrobinę powoli odradzającej się cywilizacji. Naokoło widzę tylko uschnięte pnie martwych drzew i popiół unoszący się w powietrzu, wypełniający płuca, serce i duszę. Tym popiołem byli kiedyś ludzie, rośliny i zwierzęta, ale to było tak dawno temu… Na niebie nieustająca zorza polarna rozświetla niebo, ogromne i czerwone słońce przygrzewa, w i tak już spaloną ziemię.

Normalnie nie zatrzymywałbym się w mieście, ale moja manierka jest już prawie pusta. Idę równo miarowo, po czymś, co kiedyś było asfaltową drogą, a teraz jest lekkim zarysem dawnej świetności. Dochodzę do bramy. Całe miasto otoczone ostrokołem, zawsze mnie to śmieszyło. Przed czym oni się bronią, jak wszystko, co tu kiedyś żyło, zdechło albo uciekło? Cieć już mnie dobrze zna i bez słów przekraczam bramę z napisem „ Lawer”. Kiedyś to miasto nazywało się inaczej, Rewal bodajże. Ale po katastrofie ludziom się coś poprzestawiało w głowach i niektórzy zaczęli wszystko pisać od tyłu, inni w odbiciu lustrzanym, a jeszcze inni w ogóle pisać przestali. Doskonale wiem, gdzie mam iść, nogi same mnie niosą, a ja obojętnie patrzę na niegdysiejszy okaz świetności nadmorskiej cywilizacji. Próchniejące ostatki betonowych ścian tworzą mroczny i zacieniony korytarz, który prowadzi prosto na plac egzekucji, kiedyś Plac Wieloryba. Jednak część drewnianych instalacji spłonęła, a to co zostało służyło do wieszania ludzi. Wydaje mi się to głupie, tak mało nas zostało. Po 2050 roku dzieci przestały się rodzić. Żadna kobieta nie była w ciąży, sierocińce opustoszały. Wszelkie medyczne metody zawodziły raz po raz, to wyglądało tak, jakby ktoś chciał się pozbyć naszego gatunku. Eh, znowu odpływam. Pod drewnianym prototypem szubienicy leżeli ludzie, owinięci w płaszcze i skuleni między drewnianymi belkami. „Suchotnicy”, szepnął mi przechodzień na ucho i zniknął za rogiem. A… no tak. Po tym, jak słońce rozgrzewało ziemię do 50 stopni, ludzie zaczęli chorować. To wyglądało, jakby wdychali czysty ogień. Poparzone, zakurzone i zapadnięte gąbki to wszystko, co u niektórych zostało z płuc. Taka śmierć jest jedną z najgorszych, jakie można sobie wyobrazić. Z dnia na dzień walka o oddech staje się coraz trudniejsza, aż w końcu zapadasz się w siebie i koniec. Umierasz.

Mijam obojętnie drewnianą konstrukcję i przechodzę na aleję widokową, z której kiedyś było widać morze. To znaczy, teraz też widać. Ale coś się z nim stało, jest – jakby to powiedzieć – trujące. Hektolitry radioaktywnych odpadów wylewanych do mórz w końcu dało o sobie znać. Bałtyk. Albo jak teraz nazywają go miejscowi „Kytłab” wygląda normalnie, jednak nawet zejście na plażę to pewna śmierć. W Rewalu to miejsce jest traktowane jako furtka awaryjna, to znaczy „eutanazja na życzenie”. Patrze przez chwilę tępo w fale unoszące się i opadające

w rytm uderzeń błękitnego radioaktywnego serca. „Kiedyś tam skończę” pomyślałem sobie „Kiedyś wejdę do tej wody i umrę tak jak wszyscy. W końcu każdy trafia w to miejsce, za rok, za sto lat. Ale prędzej czy później wszyscy skończymy w objęciach radioaktywnych głębin”. Pragnienie wyrywa mnie z zamyślenia, wiem po co tu jestem i co muszę zrobić. Kieruję swoje kroki na Aleję róż. Pamiętam ją w czasach swojej świetności, zawsze taka sama, piękna, kwiatowa z pomnikami nadającymi jej niepowtarzalnego charakteru. Teraz kwiaty spłonęły, a na ich miejscu zrobił się post

apokaliptyczny jarmark. Pseudohandlarze z całego Pomorza podróżują w to miejsce, aby sprzedać swoje pseudotowary. Wszystko to szmelc do naciągania naiwnych idiotów. „Panie kierowniku, a może zegarek słoneczny na rękę” „Szefie, a może życzyłby pan sobie krem przeciwsłoneczny z łoju bawoła” „Przyjacielu, może pańska partnerka reflektuje ten piękny wisior z kręgów myszoskoczka”. Zabawne jak niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają. Docieram do celu mojej podróży. O ile mnie pamięć nie myli, tutaj kiedyś był ośrodek wypoczynkowy „Chrobry”,”Mieszko”, Coś w tym rodzaju. Tam jest ostatni czynny wodopój po tej stronie Polski.

Mam wstęp bez kolejki, chociaż taki pożytek z tego pustego życia. Oczywiście po drodze zatrzymuje mnie kierownik tego całego cyrku. „Jak tam łowy, mój drogi przyjacielu?” Nienawidziłem go jak psa, ale musiałem się z nim liczyć, dzięki niemu w ogóle żyję. On to wiedział i wiedział, że ja wiem. „ Łowy owocne jak zwykle. Jednak jest ich coraz mniej i coraz trudniej je znaleźć. W związku z tym, moja stawka rośnie”, kierownik ze skwaszoną miną pokiwał głową i zaprowadził mnie na tył „pijalni wód witalnych”, jak on to nazywa. „Wiesz, że niedługo przyjdzie twój czas?” zapytał. „Tak, wiem. Wiem to od momentu moich narodzin, pamiętam o tym w każdej sekundzie mojego cholernego życia, więc przestań za każdym razem mi o tym przypominać!” Wykrzyknąłem, nie mogąc już wytrzymać. „I właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać”. Szlag, wiedziałem, że tak będzie, ten diabeł chce zawrzeć ze mną układ. „Nie chce z tobą rozmawiać, daj mi tylko mój przydział i pójdę z powrotem, żebym nie musiał, już twojej parszywej gęby więcej oglądać, Lucek”. „Chciałem ci tylko powiedzieć, że jest sposób, aby trochę odsunąć w czasie termin twojego niechybnego zgonu”. O nie, o nie. Tego się obawiałem najbardziej, układu z tym czortem. Nie dam się wrobić w te jego gierki, jestem już tak potwornie zmęczony tym wszystkim, apokalipsą, Luckiem, byciem hunterem, tak strasznie chciałbym odpocząć. „Nie zrobię z tobą żadnego układu, dawaj przydział” wycedziłem przez zęby.

Mimo swojej upierdliwości Lucek wiedział, kiedy odpuścić. Oddał mi mój przydział, a ja wróciłem na deptak z widokiem na morze. Wiedziałem, że wygrał. Zawsze wygrywał. Odkąd słońce spaliło tę ziemię kończył tak każdy. Albo do niego dołączysz, albo umierasz. Krótka piłka. Strasznie mi szkoda Rewala, to było piękne miasto, które nigdy nie poddało się pogoni za technologią i postępem, było realne, prawdziwe, zdrowe. Teraz to tylko Jarmark i siedziba Lucka. Powoli dopijam wodę i kieruję się w stronę zejścia na plażę, wiedząc, co muszę zrobić i mając odwagę, aby to zrobić.

Potraktujcie to proszę jako swojego rodzaju list pożegnalny, list samobójcy, który nie ma wyboru. Chociaż pewnie nikogo na tym pustym świecie nie obchodzi ani moja historia, ani ja. Może tam będę mógł zaznać spokoju.

Kinga Borgosz

Zakręcona historia pewnego ziemniaka

Fast foody już od wielu lat dominują w miejscowościach turystycznych. Kebaby, pizza, lody – produkty te od wielu lat można kupić wszędzie tam, gdzie zbiera się większa liczba ludzi. Jest jednak pewne „szybkie jedzenie”, które na polskim rynku pojawiło się stosunkowo niedawno i od razu zdobyło ogromną popularność. Skąd wziął się u nas zakręcony ziemniak?

Aby prześledzić jego historię, należy cofnąć się do 2010 roku. Właśnie wtedy Mateusz i Jacek Tomczakowie, świeżo upieczeni absolwenci studiów na Politechnice Wrocławskiej, wybrali się na zagraniczne targi do Korei Południowej. Spacerując ulicą jednego z miast dostrzegli dość nietypowy stragan. Sprzedawano tam bardzo dziwną przekąskę – długiego ziemniaczanego chipsa owiniętego dookoła patyka. Po powrocie do kraju młodzi inżynierowie spróbowali zrekonstruować intrygujący ich smakołyk. Dzięki odpowiedniemu wykształceniu udało im się stworzyć prototyp maszyny do produkcji frytki na patyku. Następnie zlecili zewnętrznej firmie stworzenie logotypu i na początku 2010 roku wyruszyli w Polskę jako nowa firma – JazzyChips.

Polacy pokochali ten nietypowy przysmak. Na początku ubiegłej dekady wywiady z Tomczakami przeprowadziło wiele popularnych gazet. Zostali także zaproszeni do telewizji śniadaniowej „Dzień Dobry TVN”. Dzięki temu ich pomysł na biznes poznał cały kraj. Młodzi restauratorzy wykorzystywali każdą okazję na zareklamowanie swojej strony internetowej jazzychips.pl. Można tam było zakupić sprzęt potrzebny do otwarcia własnego punktu gastronomicznego z frytkami na patyku.

Popularność frytek gwałtownie rosła. Interes się rozkręcał, a lokacje, w których sprzedawano ziemniak na patyku, pojawiły się w wielu miejscach na mapie Polski. Oprócz punktów z oryginalnymi JazzyChips przekąskę sprzedawały inne firmy korzystające ze sprzętu wyprodukowanego przez Tomczaków.

Niestety, z czasem świat zapomniał o oryginalnych propagatorach frytki na patyku. Większość artykułów w internecie opisujących pełnych entuzjazmu młodych restauratorów pochodzi z 2010, ewentualnie z 2011 roku. Potem zaczęło robić się o nich coraz to ciszej. Dodatkowo Tomczakowie musieli walczyć z konkurencją. Jako że zakręcony ziemniak nie był ich pomysłem, nie mieli patentu, maszynę do produkcji tego fast fooda zaczęły sprzedawać także inne firmy.

W 2018 roku popularyzatorzy frytki na patyku spróbowali wrócić do łask mediów i konsumentów z nową przekąską: również podpatrzoną z Korei Południowej. LongisFries miały być najdłuższymi frytkami na świecie – ich długość dobiegała do 35, a nawet 40 cm. Wyprodukowanie ich było bardzo proste i szybkie. Ze specjalnego ziemniaczanego proszku robiło się ciasto. Następnie wkładało się je do specjalnej maszyny, która zmieniała je w długie paski. Surowe frytki smażyło się w oleju… i gotowe. Pomysł jednak nigdy nie osiągnął takiej samej popularności co zakręcony ziemniak.

Jak wygląda sytuacja dzisiaj? Tomczakowie zakończyli działalność w gastronomii. Powodem okazała się pandemia. Strony, na których niegdyś reklamowali i sprzedawali swoje produkty jazzychips.pl i longisfries.com zostały zdjęte z internetu. Po uruchomieniu ich wyświetla się błąd albo opcja zakupu domeny. Social media obydwu marek również są martwe od miesięcy. Nie oznacza to jednak, że zakręcona frytka również zniknęła ze sprzedaży. Maszyny do ziemniaka na patyku wzorowane na tej produkowanej niegdyś przez Jazzychips wciąż zakupić można w wielu miejscach w internecie. Propagatorzy oryginalnej przekąski polegli na fastfoodowym rynku. Mimo to mogą poszczycić się jednym. To dzięki nim w końcu zakręconą frytkę, sprzedawaną przez innych restauratorów i pod innymi nazwami, kupić obecnie można w każdej turystycznej miejscowości.

opowieść znajdziecie także na naszym kanale na Youtube