Potęga Prasy wydała kolejną gazetke, jest to wyjątkowy numer gdyż nasz obóz ma już 25 lat. Z tej okazji zachecamy was do zapoznania się z cyfrowym wydaniem czasopisma (link znajduje się poniżej!)
Potęga Prasy wydała kolejną gazetke, jest to wyjątkowy numer gdyż nasz obóz ma już 25 lat. Z tej okazji zachecamy was do zapoznania się z cyfrowym wydaniem czasopisma (link znajduje się poniżej!)
29 czerwca „potęgowicze”, czyli młodzież z całej Polski zainteresowana dziennikarstwem rozpocznie 25. – jubileuszowy – rok funkcjonowania „Potęgi Prasy” – jedynego takiego obozu dziennikarskiego w kraju.
Dowiedz się więcej
Od wprowadzenia w naszym kraju niedziel niehandlowych minęło już wiele czasu, lecz wielu z nas zastawia się, czy ta kwestia została odpowiednio rozwiązana. Ustawa o handlu w niedziele oraz święta została uchwalona 10 stycznia 2018 roku, czyli prawie 4 lata temu. W ciągu tego czasu każdy z nas przyzwyczaił się do tego, że w te dni nie możemy zrobić zakupów, lecz czy to rozwiązanie faktycznie jest dobre?
Zatłoczone soboty
Mimo iż, pracownicy wielkich sieci sklepów mają wolne niedziele, nie zmniejsz to ilości pracy którą muszą wykonać. Soboty są bowiem bardzo zatłoczone, co wywołuje wiele problemów. Natężenie ruchu jest większe, ponieważ każdy potrzebuje zrobić zakupy na dwa dni, w związku z czym kupujemy więcej. Jest to przyczyną ogromnych kolejek, które wpływają na efektywność pracy kasjera. To zamknięte koło można byłoby przerwać, rozkładając ruch na siedem dni tygodnia.
Minusy dla zapracowanych
Możliwość kupowania w niedziele jest bardzo wygodna. W natłoku codziennych obowiązków czasem zapomnimy kupić czegoś ważnego. Jeżeli jest to niedziela, nie możemy podejść do delikatesów, by dostać to, co nam potrzebne. Jest to bardzo problematyczne szczególnie, dla ludzi żyjących w ciągłym stresie dla których weekend też jest czasem na odpoczynek. Napięcie wywołane brakiem jakieś potrzebnej rzeczy uniemożliwia odpoczynek od codzienności. Nie da się zrelaksować mając, ciągle z tyłu głowy, że nie mam co zjeść na kolację. Oczywiście, że istnieją restauracje z dowozem, ale ludzie pracujący tam też nie maja wolnych niedziel i to nie z wyboru.
Dlaczego tylko sklepy?
Co ciekawe, w tej ustawie zostały pominięte inne instytucje, które również pracują w niedziele i święta. Takimi miejscami są chociażby niektóre fabryki. Ludzie zatrudnieni tam muszą pracować o różnych porach dnia i nocy oraz w ciężkich warunkach. Takich zakładów nie można zamykać w te dni, ponieważ włączenie i wyłączenie niektórych maszyn powoduje ogromne koszty, lecz sytuacja w handlu spożywczych nie jest dużo prostsza. W niedziele ludzie mogą wykupić produkty, których data ważności się kończy co zmniejsza ilość marnowania jedzenia. Gdy pracownicy sklepów wracają po niedzieli do pracy są zmuszeni wyrzucić produkty po terminie ważności gdyż takie są przepisy. Mogło one zostać kupione dzień wcześniej i nie wylądowałoby przez to w śmietniku.
Problem handlu w niedziele jest bardzo szeroki i niejednoznaczny. Dla pracowników dużych sieci sklepów nie jest to tak bardzo opłacalne jak mogłoby się wydawać. Cierpią na tym również konsumenci oraz środowisko. Moim zdaniem sklepy powinny być otwarte również w niedziele, lecz w te dni godziny pracy powinny być skrócone do minimum.
Anna Raszewska
Zapraszamy was do zapoznania się z opowiadaniem fantastycznym, opisującym możliwą przyszłość po niechybnej katastrofie klimatycznej.
Sam nie wiem, jak to się stało. Niby widzieliśmy, do czego to wszystko zmierza, ale nic z tym nie zrobiliśmy. Wiedzieliśmy, że nasz los jest nieunikniony. Jest rok 2100, to już 50 lat po katastrofie klimatycznej, która wywróciła cały nasz świat do góry nogami, a w szczególności moje miasto. Opustoszałe szkielety budynków majaczą w oddali, nikłe światła dają nadzieję na chociaż odrobinę powoli odradzającej się cywilizacji. Naokoło widzę tylko uschnięte pnie martwych drzew i popiół unoszący się w powietrzu, wypełniający płuca, serce i duszę. Tym popiołem byli kiedyś ludzie, rośliny i zwierzęta, ale to było tak dawno temu… Na niebie nieustająca zorza polarna rozświetla niebo, ogromne i czerwone słońce przygrzewa, w i tak już spaloną ziemię.
Normalnie nie zatrzymywałbym się w mieście, ale moja manierka jest już prawie pusta. Idę równo miarowo, po czymś, co kiedyś było asfaltową drogą, a teraz jest lekkim zarysem dawnej świetności. Dochodzę do bramy. Całe miasto otoczone ostrokołem, zawsze mnie to śmieszyło. Przed czym oni się bronią, jak wszystko, co tu kiedyś żyło, zdechło albo uciekło? Cieć już mnie dobrze zna i bez słów przekraczam bramę z napisem „ Lawer”. Kiedyś to miasto nazywało się inaczej, Rewal bodajże. Ale po katastrofie ludziom się coś poprzestawiało w głowach i niektórzy zaczęli wszystko pisać od tyłu, inni w odbiciu lustrzanym, a jeszcze inni w ogóle pisać przestali. Doskonale wiem, gdzie mam iść, nogi same mnie niosą, a ja obojętnie patrzę na niegdysiejszy okaz świetności nadmorskiej cywilizacji. Próchniejące ostatki betonowych ścian tworzą mroczny i zacieniony korytarz, który prowadzi prosto na plac egzekucji, kiedyś Plac Wieloryba. Jednak część drewnianych instalacji spłonęła, a to co zostało służyło do wieszania ludzi. Wydaje mi się to głupie, tak mało nas zostało. Po 2050 roku dzieci przestały się rodzić. Żadna kobieta nie była w ciąży, sierocińce opustoszały. Wszelkie medyczne metody zawodziły raz po raz, to wyglądało tak, jakby ktoś chciał się pozbyć naszego gatunku. Eh, znowu odpływam. Pod drewnianym prototypem szubienicy leżeli ludzie, owinięci w płaszcze i skuleni między drewnianymi belkami. „Suchotnicy”, szepnął mi przechodzień na ucho i zniknął za rogiem. A… no tak. Po tym, jak słońce rozgrzewało ziemię do 50 stopni, ludzie zaczęli chorować. To wyglądało, jakby wdychali czysty ogień. Poparzone, zakurzone i zapadnięte gąbki to wszystko, co u niektórych zostało z płuc. Taka śmierć jest jedną z najgorszych, jakie można sobie wyobrazić. Z dnia na dzień walka o oddech staje się coraz trudniejsza, aż w końcu zapadasz się w siebie i koniec. Umierasz.
Mijam obojętnie drewnianą konstrukcję i przechodzę na aleję widokową, z której kiedyś było widać morze. To znaczy, teraz też widać. Ale coś się z nim stało, jest – jakby to powiedzieć – trujące. Hektolitry radioaktywnych odpadów wylewanych do mórz w końcu dało o sobie znać. Bałtyk. Albo jak teraz nazywają go miejscowi „Kytłab” wygląda normalnie, jednak nawet zejście na plażę to pewna śmierć. W Rewalu to miejsce jest traktowane jako furtka awaryjna, to znaczy „eutanazja na życzenie”. Patrze przez chwilę tępo w fale unoszące się i opadające
w rytm uderzeń błękitnego radioaktywnego serca. „Kiedyś tam skończę” pomyślałem sobie „Kiedyś wejdę do tej wody i umrę tak jak wszyscy. W końcu każdy trafia w to miejsce, za rok, za sto lat. Ale prędzej czy później wszyscy skończymy w objęciach radioaktywnych głębin”. Pragnienie wyrywa mnie z zamyślenia, wiem po co tu jestem i co muszę zrobić. Kieruję swoje kroki na Aleję róż. Pamiętam ją w czasach swojej świetności, zawsze taka sama, piękna, kwiatowa z pomnikami nadającymi jej niepowtarzalnego charakteru. Teraz kwiaty spłonęły, a na ich miejscu zrobił się post
apokaliptyczny jarmark. Pseudohandlarze z całego Pomorza podróżują w to miejsce, aby sprzedać swoje pseudotowary. Wszystko to szmelc do naciągania naiwnych idiotów. „Panie kierowniku, a może zegarek słoneczny na rękę” „Szefie, a może życzyłby pan sobie krem przeciwsłoneczny z łoju bawoła” „Przyjacielu, może pańska partnerka reflektuje ten piękny wisior z kręgów myszoskoczka”. Zabawne jak niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają. Docieram do celu mojej podróży. O ile mnie pamięć nie myli, tutaj kiedyś był ośrodek wypoczynkowy „Chrobry”,”Mieszko”, Coś w tym rodzaju. Tam jest ostatni czynny wodopój po tej stronie Polski.
Mam wstęp bez kolejki, chociaż taki pożytek z tego pustego życia. Oczywiście po drodze zatrzymuje mnie kierownik tego całego cyrku. „Jak tam łowy, mój drogi przyjacielu?” Nienawidziłem go jak psa, ale musiałem się z nim liczyć, dzięki niemu w ogóle żyję. On to wiedział i wiedział, że ja wiem. „ Łowy owocne jak zwykle. Jednak jest ich coraz mniej i coraz trudniej je znaleźć. W związku z tym, moja stawka rośnie”, kierownik ze skwaszoną miną pokiwał głową i zaprowadził mnie na tył „pijalni wód witalnych”, jak on to nazywa. „Wiesz, że niedługo przyjdzie twój czas?” zapytał. „Tak, wiem. Wiem to od momentu moich narodzin, pamiętam o tym w każdej sekundzie mojego cholernego życia, więc przestań za każdym razem mi o tym przypominać!” Wykrzyknąłem, nie mogąc już wytrzymać. „I właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać”. Szlag, wiedziałem, że tak będzie, ten diabeł chce zawrzeć ze mną układ. „Nie chce z tobą rozmawiać, daj mi tylko mój przydział i pójdę z powrotem, żebym nie musiał, już twojej parszywej gęby więcej oglądać, Lucek”. „Chciałem ci tylko powiedzieć, że jest sposób, aby trochę odsunąć w czasie termin twojego niechybnego zgonu”. O nie, o nie. Tego się obawiałem najbardziej, układu z tym czortem. Nie dam się wrobić w te jego gierki, jestem już tak potwornie zmęczony tym wszystkim, apokalipsą, Luckiem, byciem hunterem, tak strasznie chciałbym odpocząć. „Nie zrobię z tobą żadnego układu, dawaj przydział” wycedziłem przez zęby.
Mimo swojej upierdliwości Lucek wiedział, kiedy odpuścić. Oddał mi mój przydział, a ja wróciłem na deptak z widokiem na morze. Wiedziałem, że wygrał. Zawsze wygrywał. Odkąd słońce spaliło tę ziemię kończył tak każdy. Albo do niego dołączysz, albo umierasz. Krótka piłka. Strasznie mi szkoda Rewala, to było piękne miasto, które nigdy nie poddało się pogoni za technologią i postępem, było realne, prawdziwe, zdrowe. Teraz to tylko Jarmark i siedziba Lucka. Powoli dopijam wodę i kieruję się w stronę zejścia na plażę, wiedząc, co muszę zrobić i mając odwagę, aby to zrobić.
Potraktujcie to proszę jako swojego rodzaju list pożegnalny, list samobójcy, który nie ma wyboru. Chociaż pewnie nikogo na tym pustym świecie nie obchodzi ani moja historia, ani ja. Może tam będę mógł zaznać spokoju.
Kinga Borgosz
Fast foody już od wielu lat dominują w miejscowościach turystycznych. Kebaby, pizza, lody – produkty te od wielu lat można kupić wszędzie tam, gdzie zbiera się większa liczba ludzi. Jest jednak pewne „szybkie jedzenie”, które na polskim rynku pojawiło się stosunkowo niedawno i od razu zdobyło ogromną popularność. Skąd wziął się u nas zakręcony ziemniak?
Aby prześledzić jego historię, należy cofnąć się do 2010 roku. Właśnie wtedy Mateusz i Jacek Tomczakowie, świeżo upieczeni absolwenci studiów na Politechnice Wrocławskiej, wybrali się na zagraniczne targi do Korei Południowej. Spacerując ulicą jednego z miast dostrzegli dość nietypowy stragan. Sprzedawano tam bardzo dziwną przekąskę – długiego ziemniaczanego chipsa owiniętego dookoła patyka. Po powrocie do kraju młodzi inżynierowie spróbowali zrekonstruować intrygujący ich smakołyk. Dzięki odpowiedniemu wykształceniu udało im się stworzyć prototyp maszyny do produkcji frytki na patyku. Następnie zlecili zewnętrznej firmie stworzenie logotypu i na początku 2010 roku wyruszyli w Polskę jako nowa firma – JazzyChips.
Polacy pokochali ten nietypowy przysmak. Na początku ubiegłej dekady wywiady z Tomczakami przeprowadziło wiele popularnych gazet. Zostali także zaproszeni do telewizji śniadaniowej „Dzień Dobry TVN”. Dzięki temu ich pomysł na biznes poznał cały kraj. Młodzi restauratorzy wykorzystywali każdą okazję na zareklamowanie swojej strony internetowej jazzychips.pl. Można tam było zakupić sprzęt potrzebny do otwarcia własnego punktu gastronomicznego z frytkami na patyku.
Popularność frytek gwałtownie rosła. Interes się rozkręcał, a lokacje, w których sprzedawano ziemniak na patyku, pojawiły się w wielu miejscach na mapie Polski. Oprócz punktów z oryginalnymi JazzyChips przekąskę sprzedawały inne firmy korzystające ze sprzętu wyprodukowanego przez Tomczaków.
Niestety, z czasem świat zapomniał o oryginalnych propagatorach frytki na patyku. Większość artykułów w internecie opisujących pełnych entuzjazmu młodych restauratorów pochodzi z 2010, ewentualnie z 2011 roku. Potem zaczęło robić się o nich coraz to ciszej. Dodatkowo Tomczakowie musieli walczyć z konkurencją. Jako że zakręcony ziemniak nie był ich pomysłem, nie mieli patentu, maszynę do produkcji tego fast fooda zaczęły sprzedawać także inne firmy.
W 2018 roku popularyzatorzy frytki na patyku spróbowali wrócić do łask mediów i konsumentów z nową przekąską: również podpatrzoną z Korei Południowej. LongisFries miały być najdłuższymi frytkami na świecie – ich długość dobiegała do 35, a nawet 40 cm. Wyprodukowanie ich było bardzo proste i szybkie. Ze specjalnego ziemniaczanego proszku robiło się ciasto. Następnie wkładało się je do specjalnej maszyny, która zmieniała je w długie paski. Surowe frytki smażyło się w oleju… i gotowe. Pomysł jednak nigdy nie osiągnął takiej samej popularności co zakręcony ziemniak.
Jak wygląda sytuacja dzisiaj? Tomczakowie zakończyli działalność w gastronomii. Powodem okazała się pandemia. Strony, na których niegdyś reklamowali i sprzedawali swoje produkty – jazzychips.pl i longisfries.com zostały zdjęte z internetu. Po uruchomieniu ich wyświetla się błąd albo opcja zakupu domeny. Social media obydwu marek również są martwe od miesięcy. Nie oznacza to jednak, że zakręcona frytka również zniknęła ze sprzedaży. Maszyny do ziemniaka na patyku wzorowane na tej produkowanej niegdyś przez Jazzychips wciąż zakupić można w wielu miejscach w internecie. Propagatorzy oryginalnej przekąski polegli na fastfoodowym rynku. Mimo to mogą poszczycić się jednym. To dzięki nim w końcu zakręconą frytkę, sprzedawaną przez innych restauratorów i pod innymi nazwami, kupić obecnie można w każdej turystycznej miejscowości.