Unikaj i wracaj – wracaj i unikaj

Tekst nagrodzony w konkursie dziennikarskim Potęga Prasy 2021.

Często pragniemy uciec od naszej przeszłości albo wymazać z pamięci wstydliwe chwile. Chcemy zagłuszyć wyrzuty sumienia, szczególnie gdy dotyczą one ludzi, których już pośród nas nie ma. Czy warto tłamsić w sobie myśli o niedokończonych rozmowach z bliskimi zmarłymi? Jak pozbyć się poczucia winy? Na te pytania w filmie „Zabij to i wyjedź z tego miasta” postanawia odpowiedzieć Mariusz Wilczyński.

Łódź to miasto, które nieczęsto jest odwiedzane przez turystów. Sama byłam w nim raptem parę razy, a jednak pozostało w mojej pamięci na długo. Budynki starych fabryk z czerwonej cegły, Pasaż Róży i klimatyczna Piotrkowska zaraz po zmroku. To wszystko trzymam w sobie od dłuższego czasu, dlatego do oglądania „Zabij to i wyjedź z tego miasta” siadłam z myślą o ponownej podróży do Łodzi. Tym razem wspomnieniami.

„…dni straconych gorycz znam”

O najnowszym filmie Mariusza Wilczyńskiego od początku mówi się jako o dość specyficznym, niosącym dużą dawkę bagażu emocjonalnego. Już od pierwszych minut seansu czuć kłębiące się jak dym uczucia. To przede wszystkim nostalgia, wyraźna tęsknota za przeszłością i jednoczesne pragnienie rozliczenia się z nią.

„Zabij to i wyjedź z tego miasta” przedstawia bowiem oniryczną wizję Łodzi z czasów PRL-u. To podróż reżysera do czasów dzieciństwa, gdzie żywi spotykają umarłych, pojawiają się postacie z literatury… Fantazja miesza się tam z rzeczywistością, zupełnie jak w opowiadaniach Schulza. To próba odtworzenia wszystkich ważnych momentów w życiu autora oraz jego rodziców. Pewna forma kolejnego, tym razem dokończonego pożegnania.

„Spójrz, nadchodzi noc”

Wspomnienia nie prowadzą jednak do idyllicznego, słonecznego miasta. Łódź u Wilczyńskiego jest utrzymana w zimnych barwach. W tle dominują szarości, błękity i czernie, czasem zdarzy się kolor żółty albo czerwony. Łódzkie tramwaje są zabłocone, podobnie jak tonące w deszczu ulice. Czuje się chłód, którym zionie miasto. Nie wygląda ono na najszczęśliwsze miejsce do życia, jednak pomiędzy fabrycznymi, kopcącymi kominami, muralami i starymi kamienicami jest atmosfera, którą udało mi się wyczuć, spacerując wieczorem po Piotrkowskiej. Jest to jakaś doza niewytłumaczalnej nostalgii, a nawet piękna i poczucia przemijania.

„Więc idź już, idź”

Obraz nagrodzony Złotymi Lwami na 45 FPFF w Gdyni wyróżnia się nie tylko tematyką, ale i formą. W końcu dziś rzadko sięga się po odręczną animację. Co więcej, kreska Wilczyńskiego jest bardzo charakterystyczna. Pociągnięcia długopisem są miejscami postrzępione albo skłębione jak włóczka. Nie każdemu ten zabieg musi się spodobać i przyznam, że na początku sama miałam z nim problem. Postacie w filmie są dość niekształtne, czasem epatują brzydotą, podobnie jak obraz miasta, jednak ostatecznie da się przywyknąć do specyficznych rysunków. Ciekawy sposób animacji sprawia, że bohaterowie raczej się unoszą albo płyną niż zwyczajnie się poruszają.

„A gdy wstał świt, to byłem sam”

Szczególną uwagę zwraca obsada. Ponieważ film powstawał przez 14 lat, można usłyszeć tu głosy aktorów, którzy dawno odeszli – są to Andrzej Wajda oraz Irena Kwiatkowska, występujący jako małżeństwo staruszków w pociągu, a także niedawno zmarły Krzysztof Kowalewski (filmowy Wacław). Poza tym w dubbingu wzięła udział plejada polskich aktorów: Marek Kondrat, Krystyna Janda, Anna Dymna, Daniel Olbrychski i wielu innych. Poza znanymi, uwielbianymi głosami, w filmie można usłyszeć niepowtarzalną muzykę Tadeusza Nalepy. Nieżyjący już artysta, przyjaciel Mariusza Wilczyńskiego, również występuje w kilku scenach, a jego bluesowe utwory, np. „Modlitwa” przywołują nostalgię. Nieraz sprawią, że w oku zakręci się łza wzruszenia.

„Nikt cię nie pozna w szalu, szalu mroku”

Miejscami fabuła jest według mnie zbyt chaotyczna. Trudno tu znaleźć jakiś ciąg przyczynowo skutkowy. Występuje wiele onirycznych wizji czy powtarzających się sekwencji, przez co trudno ocenić, kiedy które wydarzenie faktycznie ma miejsce.

To, czym film Wilczyńskiego mnie zaskoczył, to detaliczność scenariusza. Przez „Zabij to i wyjedź z tego miasta” przewija się wiele zagadek, z którymi musi zmierzyć się widz. Wiele z nich przypomina niezłą łamigłówkę, dlatego film należy obejrzeć kilka razy, zanim dotrze się do sedna sprawy. O szczególne dreszcze przyprawiają sceny z udziałem postaci z „Mistrza i Małgorzaty”. Na ekranie pojawiają się Behemot, Woland, czy… odcięta głowa Berlioza!

„Już nie zmarnuję ani chwili”

W wywiadzie z Pawłem Pawlikowskim Mariusz Wilczyński przyznaje, że pomysł na nakręcenie „Zabij to i wyjedź z tego miasta” powstał po śmierci jego rodziców. Oboje odeszli w podobnym czasie, a reżyser miał wrażenie, że nie pożegnał się z nimi w wyczerpujący sposób. Dręczyło go poczucie zmarnowania czasu, zaniedbania matki i ojca – podobnie jak każdego, kto przeżywa stratę bliskiej osoby. Wyraz swoim uczuciom Wilczyński daje we wzruszającej scenie, podczas której w lekceważący sposób rozmawia ze swoją umierającą mamą.

Podróżując przez swoje wspomnienia jak Guliwer po krainie Liliputów, reżyser spostrzega, że wszyscy, których kochał, nie umarli. Wciąż żyją w jego wyobraźni, na granicy z fantazją, razem z Behemotem i Wolandem.
Czy warto więc zabić w sobie nostalgię i uciec? Według mnie lepiej pogodzić się z przeszłością, zaakceptować ją. Przez cały film w kwestiach niektórych bohaterów przewijają się dwa słowa – „unikaj” i „wracaj”. Myślę, że to lekcja, która płynie z „Zabij to i wyjedź z tego miasta”. Unikaj rozpamiętywania tego, czego już nie zmienisz. Wracaj do chwil, w których byłeś szczęśliwy.

Małgorzata Wieczorkiewicz (17 lat, Wrocław, Akademickie Liceum Ogólnokształcące Politechniki Wrocławskiej)

W tekście wykorzystano fragmenty utworów Tadeusza Nalepy: „Modlitwa”, „Usta me ogrzej” i „Dzisiejszej nocy”. Film dostępny na platformie nowehoryzonty.pl